3-2-1 … Akcja!


Czy bałam się porodu? – Tak.

Czy było tak, jak sobie to wcześniej wyobrażałam? – Nie.

Czy mogłabym przeżyć to jeszcze raz? – Zdecydowanie!

Ostatni dzień tylko we dwoje przebiegł bardzo spokojnie: kontrolna wizyta u Pani doktor, obiad w ulubionym miejscu, odpoczynek. Po solidnej drzemce buszowałam do 3:00 nad ranem w Internecie i jeszcze wysłałam pełną oburzenia reklamację do firmy kurierskiej – tak mnie jeden kurier zdenerwował 😉 Kiedy już wreszcie poczułam się senna, po raz n-ty odwiedziłam toaletę i wróciłam do łóżka.
Podczas zmiany pozycji poczułam bardzo nagłe pęknięcie (bezbolesne choć specyficzne) a sekundę później odejście wód płodowych. Nie miałam żadnych wątpliwości, że to właśnie było to. Obudziłam M. i przekazałam mu informację, na którą czekaliśmy 39 tygodni. Z łazienki zadzwoniłam do położnej, która potwierdziła wolne miejsce w sali porodów rodzinnych i poleciła spokojnie się uszykować i przyjechać do szpitala.
Po pierwszym szoku zdałam sobie sprawę, że akcja się zaczęła. Przypływ adrenaliny spowodował, że nogi zaczęły mi dygotać, ale chwilkę później już byłam po prysznicem. Kiedy po kwadransie weszłam do sypialni, zobaczyłam … śpiącego M. – zdaje się, że w zdaniu „Wody mi odeszły!” nie doszukał się powagi sytuacji 😉 Do dzisiaj śmiejemy się z jego reakcji 🙂
 
Na spokojnie zebraliśmy wszystkie torby, dokumenty i ruszyliśmy do szpitala. Poza odchodzącymi wodami, nic nie wskazywało, że coś zaczęło się dziać. Na izbie przyjęć było ciemno i spokojnie, była już 4:30 nad ranem, w Wielki Czwartek. Pani, która nas przyjmowała napomknęła, że piękną mamy tej nocy pełnię księżyca i przypomniały mi się wspomnienia mojej mamy, której położna podczas porodu miała powiedzieć: „Dzisiaj pełnia, na pewno niedługo pani urodzi”.
Z izby odebrała nas dyżurująca położna. Nie było mowy o windzie, o wózku – drogę schodami musiałam pokonać pieszo. Sympatyczna była z niej kobieta, podtrzymywała nas na duchu, wszystko pokazywała i wyjaśniała. Niestety pierwsze badanie, które wykonała było bardzo bolesne – dla mnie to była przerażająca zapowiedź porodu (skoro tak boli na początku, to co będzie później?!). Już nie wspomnę, jak moje krzyki wystraszyły M., a z kolei położną chyba przekonały, że ma do czynienia z pierwszorzędnym cykorem i panikarą, bo później tylko powtarzała: „Proszę się trzymać! No chyba da Pani radę, prawda?”. Na szczęście to badanie było najmniej przyjemną częścią porodu 🙂 
 
Do godziny 7:00 skurcze były jedynie widoczne na KTG, rozwarcie zwiększało się powoli. Później zaczęłam odczuwać lekki ból ale wyglądało na to, że zajmie mi to jeszcze kilka dobrych godzin. O tym czasie przejęła nas inna położna – bardzo miła, delikatna i pomocna. Zaproponowała lewatywę i środek na rozmiękczenie szyjki. Około 8:00 skurcze się nasiliły, regularnie sprawdzano odczyt KTG, podano mi również glukozę.
Pomiędzy badaniami mogłam się swobodnie poruszać: była piłka, drabinki. Proponowano mi też różne pozycje, ale czując cały czas odchodzące wody i nasilające się skurcze, najbardziej komfortowo czułam się na skraju łóżka. Stresujące były badania lekarzy. Wchodzili bez słowa do sali, wypraszali mojego męża, po czym mało delikatnie przeprowadzali badanie. Pamiętam też, że zapytałam położną, czy zostanę nacięta. W odpowiedzi zrobiła przepraszającą minę i powiedziała: „Tak chyba będzie najlepiej”. Z tym byłam już tak czy owak pogodzona. 
 
Między 8:00 a 10:00 skurcze były bardzo silne i pojawiały się mniej więcej co minutę lub dwie. Przetrzymywałam je siedząc na skraju łóżka, oddychając miarowo i trzymając M. za rękę. A on z kolei, wiedząc już ile mniej więcej trwają, odliczał sekundy do ich końca. Pomimo dużego bólu, dało się je przeżyć, zwłaszcza, że po takim uderzeniu następowała błoga przerwa.
Trudniej było, kiedy musiałam się położyć do badania KTG i to na lewym boku. W pewnym momencie położna już z obecną lekarką zauważyły, że coś się dzieje z tętnem Antka. Byłam tak skupiona, że niewiele docierało do mnie z tego co mówiły. Może i dobrze, bo nie zdołało mnie to zdenerwować, a ostatecznie nic złego się nie działo. Podczas tych mocnych skurczów znów zaczęły mi dygotać nogi – położna potwierdziła, że to bardzo częste. Około 10:00 usłyszałam to, na co czekałam: „Jest już pełne rozwarcie”.
Zdziwiło mnie to, że nie czułam – jak nazywają to kobiety – potrzeby, aby przeć. Dostałam zielone światło, to zaczęłam. To była jedyna droga, żeby jak najszybciej to zakończyć i zobaczyć wreszcie Antka. Zaskoczyło mnie również to, jak fantastyczna jest faza parcia. W tym czasie prawie w ogóle nie czułam bólu, zaczynałam przeć a moje ciało robiło resztę. Dawałam z siebie wszystko i jakaż była moja złość, kiedy usłyszałam lekarkę mówiącą do położnej: „Ona nie ma siły”. A dodam, że cała faza trwała 45 minut.
Podczas jednego ze skurczów położna mnie nacięła – nie było to bezbolesne, ale byłam w trakcie „bitwy” i nie zrobiło to na mnie wrażenia 😉 Wielką motywacją był moment, kiedy poczułam główkę i wiedziałam, że to już niemal koniec. W skupieniu dotrwałam do finału a największym zaskoczeniem było, kiedy mokrego i ciepłego Antka położono mi na brzuchu. 
 
Po szybkim i emocjonalnym powitaniu, synka zabrano na badania i inne zabiegi pielęgnacyjne, którym asystował tata. A ja otrzymałam oksytocynę i musiałam jeszcze uporać się z łożyskiem. Było to szybsze i łatwiejsze niż sądziłam. Później już cudowne znieczulenie, podczas którego miałam prawdziwy odlot. Paplałam coś do siebie i byłam szczęśliwa, że dałam radę, że Antek już jest z nami, że M. jest dumny ze mnie i z siebie, bo sam bał się tego wszystkiego nie mniej ode mnie. I było mi wszystko jedno, czym tam jeszcze lekarka jest zajęta. A zajęta być musiała, bo nie poinformowała mnie, czy wszystko ze mną w porządku oraz że doznałam pęknięcia szyjki, która wymagała zszycia. No cóż, wtedy to nie miało żadnego znaczenia. 
 
Po około godzinie, jeszcze na sali porodowej, M. przyniósł Antka a położna pomogła przystawić go po raz pierwszy do piersi. Wysiłek musiał być większy niż sądziłam, gdyż nie dałam rady stanąć na własnych nogach i do pokoju, te kilka metrów pojechałam luksusowo – na wózku 🙂 Spacer do łazienki odbyłam za to kilka godzin później i wtedy już wiedziałam, że dochodzę do siebie. Pozostało wypoczywać i cieszyć się naszym Zajączkiem.
 
(zdjęcie: flickr.com, autor: Kelly Sue DeConnick)
 
 
Previous Ciąża - podsumowanie.
Next Moje sposoby na udany poród.

Suggested Posts

Twoje typowe teksty, które doprowadzają faceta do szału.

Zmęczona i wkurzona? Ta prosta i regularna czynność może Ci pomóc!

Pomysłowe prezenty dla Babci i Dziadka.

Nie chciałabym mieszkać nad morzem.

Imbir, miód i ocet, czyli grypa w ciąży.

Piąty miesiąc Niny i robi się wesoło ;)

4 komentarze

  1. Dobrze, że trafiłam na Twój wpis, bo jakoś mi teraz lżej oczekiwać własnego porodu 🙂

  2. 23 lipca 2014
    Odpowiedz

    I mi jakby lepiej, szczególnie ze szpital przed porodem sprzyja opowiesciom o tych złych porodach 😉

  3. 24 lipca 2014
    Odpowiedz

    Życzę Ci powtórki, albo tego, żeby było jeszcze lżej 🙂 Z chęcia przeczytam relacje z drugiego porodu… 🙂 Powodzenia !! 🙂

  4. 24 lipca 2014
    Odpowiedz

    Dzięki dziewczyny :)) Ja też zaglądam do tego wpisu, żeby nastawić sie pozytywnie na drugi.

Leave a reply

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *