Przełom grudnia i stycznia był dla mnie cięższym okresem. Poza jednym wpisem, w którym gdzieś coś przebąknęłam, raczej o tym nie pisałam. Po ponad roku opieki nad Niną, z dala od pracy i codziennych obowiązków, kompletnie nie związanych z domem (albo takich z dala od niego), byłam wypalona. Nie wspominałam o tym i nie nazywałam po imieniu nie ze wstydu, czy ze strachu. Po prostu przekonywałam siebie, że nie mogę narzekać na cokolwiek, kiedy w opiece nad dziećmi pomaga mi rodzina. Mąż wraca do domu o 16:00 a czasami nawet wcześniej a rodzice i teściowie przejmują wnuki na niejedno popołudnie w tygodniu. Jak ja mogłabym się użalać nad sobą, skoro tyle z Was codziennie idzie do pracy na długie godziny a potem widzi dzieci przez 3-4, kładzie je spać i pędzi do kuchni albo do miotły. Czasami robicie to w pojedynkę i jesteście zdane wyłącznie na opiekunkę, ale jej czas też jest ograniczony.
A jednak. Byłam poddenerwowana i zrezygnowana. Nie przemęczona pracami domowymi, wręcz przeciwnie! Dopadła mnie zwykła rutyna i efekty nieprzerwanego siedzenia z dzieckiem w domu. Wciąż ta sama poranna gonitwa a potem długie godziny spędzane z Niną. Co dziwne, nawet dziś kłócą się we mnie dwie postawy. Z jednej strony to przecież luksus – bycie blisko dziecka w najważniejszym czasie, kiedy najbardziej nas potrzebuje. Brak pośpiechu, brak sztywnego grafiku, wolność wyboru: od pory obiadu po trasę spaceru. Kiedy teoretycznie jest czas na wszystko. Z drugiej strony to okres dość wyczerpujący, kiedy we wszystkim towarzyszy nam ten mały szkrab i to wokół niego wszystko się kręci. Działamy zgodnie z jego potrzebami i wolą: bawimy się tym, co nam przynosi. Tak długo, jak sobie tego życzy. Jeśli chcemy/musimy coś zrobić po swojemu, przygotowujemy się taktycznie – wyciągamy chrupki, włączamy bajkę albo angażujemy w daną czynność malucha. Przewidujemy reakcję, odczytujemy emocje na tej małej twarzy, czasami musimy przejść przez mocne sprzeciwy. Choć mamy dość, trzymamy emocje na wodzy, uspokajamy, pocieszamy … ostatecznie rzucamy wszystko i wracamy do klocków. A wieczorem padamy na kanapę, totalnie wyczerpane emocjonalnie.
Ponoć najbardziej absorbujący jest noworodek. U nas się to kompletnie nie sprawdziło. Po wspaniałym okresie pierwszych miesięcy życia Niny, kiedy mogłam zrealizować wszystkie punkty z codziennej listy, przyszedł czas raczkowania. A potem niepewnego chodzenia i „wiszenia” non stop u mojej nogi. Mogłam znieść czytanie w kółko tych samych książeczek, mogłam wytrzymać długie zabawy na dywanie w zasadzie w nic (bo o niczym konkretnym nie można mówić w przypadku roczniaka). Za cholerę nie mogłam jednak poradzić sobie bez chwili na spokojne zrobienie sobie kanapki czy włożenie brudnych naczyń do zmywarki. Spacer poprzedzony był płaczem, bo Nina podczas malowania rzęs koniecznie chciała być trzymana na rękach. A potem taktyczne podejście z założeniem kurtki i butów, ponieważ akurat wtedy ONA nie chciała się ubierać. Nie wiem, co męczyło mnie bardziej: jej dramaty, czy moje starania, żeby im jakoś zapobiec. Tak czy owak upocona byłam zanim przekroczyłam próg domu. A sprzątanie, gotowanie? Nie było mowy. Od czego są drzemki? – powiecie. Ano właśnie, to zawsze był dla mnie dylemat: rzucić się w wir pracy, żeby nadrobić wszystko a potem wściekać się, że nawet przez minutę nie odsapnęłam, czy położyć się z Niną albo przejrzeć Fejsa? Godzina przerwy to i dużo i mało, w zależności od tego, na co się ją wykorzysta.
To ten etap mnie wypalił i spowodował, że z dnia na dzień było mi coraz trudniej. A potem przyszedł dzień, kiedy Nina poszła do żłobka. Zaadoptowała się bardzo szybko, polubiła dzieci, opiekunki a ja … odżyłam! Spędzałam bez niej 5 godzin dziennie i było to coś pięknego. Czas na spokojne zakupy, na ogarnięcie domu, nawet na pobycie z samą sobą. Wykorzystywałam go maksymalnie a potem gnałam po nią jak na skrzydłach. Nie widząc zaległego prania i kotów w kątach (nie mamy zwierząt), byłam spokojniejsza i po prostu pozytywnie nastawiona do wszystkiego. Siedzenie nad klockami przestało być przykrym obowiązkiem a stało się przyjemnością. Nie musiałam już wyrywać minut na zrobienie czegoś pilnego. Mogłam być w 100% dla niej i dla Antka, kiedy wracał z przedszkola. Czekać cierpliwie, czerpać radość z obserwowania jej a nie czyhać na właściwy moment, żeby wymknąć się do toalety!
Kiedy z początkiem marca Nina dwukrotnie zachorowała na zapalenie oskrzeli i przyjęła solidną dawkę antybiotyków, zapadła decyzja o pozostawieniu jej na miesiąć w domu. I choć decyzja wyszła ode mnie, to jednak blady strach mnie obleciał! Wiedziałam, co mnie czeka …
A tymczasem okazało się, że dzieci zmieniają się w błyskawicznym tempie. Przy drugim nie powinno mnie to zaskakiwać a jednak 🙂 Przez zimę oczywiście podrosła, ale wraz z wiekiem stała się bardziej samodzielna i przestała być już tak zaborcza. Scenariusz nie tylko się nie powtórzył, ale nowa codzienność bardzo pozytywnie mnie zaskoczyła. Dziś Nina potrafi zająć się czymś na tyle długo, abym zdążyła odkurzyć czy przygotować posiłek. Kiedy skończy zabawę a ja nadal jestem zajęta, kręci się wokół mnie, szukając sobie zajęcia. Chętnie angażuje się w obowiązki i pomaga: ładuje pranie do pralki, włącza program, podaje naczynia ze zmywarki i wyciera kurze.
Obecny okres nadal jest wymagający, bo sceny rozpaczy zdarzają się często i nie zawsze wiem, co ją nakręca. Cały czas muszę myśleć dyplomatycznie – czasami odczekać a czasami odpuścić. Dzisiejsza Nina jest jednak tak cudownie inna niż ta sprzed 4 miesięcy! Coraz większy słownik ułatwia komunikację i przewidywanie pewnych sytuacji. Codziennie zadziwia mnie fakt, że tak dużo rozumie i mogę namówić ją do czegoś o wiele szybciej.
Przyjdzie pewnie czas, kiedy zatęsknie za malutką Niną i małym Antkiem a najcięższe okresy będę wspominała jako najlepsze momenty mojego macierzyństwa. Dziś jednak … cieszę się, że moje dzieciaki dorastają i życie staje się od razu łatwiejsze.
***
Jestem pewna, że wiele z Was czuje podobnie. Wypalenie w macierzyństwie to dość powszechny problem, nawet jeśli ta szara rzeczywistość wspominana jest jedynie w memach a bardzo rzadko w rozmowach wśród znajomych czy w rodzinie. Bo nie wypada, bo to narzekanie z nadmiaru czasu … Opieka nad dzieckiem i przerwa od pracy do wspaniała rzecz, ale tak jak całe macierzyństwo ma swoje cienie. Ja mogę tylko poradzić jedno: nie ignorujcie swoich potrzeb, przyjmujcie pomoc albo szukajcie jej. Chwila spokoju to niewiele, ale dla wypalonej mamy może być wszystkim.
(zdjęcia: Agnieszka Wozińska Fotografia)
A kiedy wracasz do pracy? Masz w ogóle to w planach.
Też lubię czasem chwilę dla siebie. Chociaż obecnie w każdej wolnej chwili pisze pracę inżynierską ; (
Wracam od stycznia 2017. Pisanie pracy po godzinach, dbanie o dom i rodzinę to już w ogóle wielki wysiłek. Podziwiam 🙂
Rozumiem Cię doskonale, bo miałam podobne odczucia zanim Pierworodny poszedł do żłobka w wieku 1,5 roku (wcześniej przez rok pracowaliśmy zdalnie i wymienialiśmy się opieką z mężem, ale z czasem robiło się to coraz trudniejsze, aż w końcu stało się totalnie niewykonalne). Tak jak piszesz, nie ma co się obwiniać, tylko tak wszystko zorganizować, aby móc na nowo docenić to wszystko co mamy 🙂 Ściskam!
Mi bardzo pomaga czytanie lub oglądanie innych mam. Właśnie te pozytywne obrazki z życia codziennego i mamy pokazujące, że dają radę, nie raz dały mi kopa 🙂 Bo, że jedziemy na tym samym wózku, to ja jestem pewna. Pozdrawiam! :*
Jak dobrze, że KTOŚ czuje podobnie jak ja. Ten Mały Człowiek „przyklejony” cały dzień do mojej nogi, rąk etc. Czasem mam wrażenie, że nigdy nie ogarne domowego chaosu. Znam to wewnętrzne rozdarcie i duszenie w sobie emocji. Bo nie wypada narzekać, mam przecież tylko jedno dziecko…ale jak bardzo jest ono absorbujace tylko ja wiem…
P.S. Bardzo lubię czytać Twój blog. Lubię Twój szczery, zrównoważony sposób pisania. Fajnie też, że polecasz rzeczy z różnych półek cenowych, a nie jak wielu produkty za kosmiczne (dla mnie) pieniądze.
Pozdrawiam, Sylwia ?
Dzięki Sylwia! :* Myślę, że wiele mam czuje podobnie. Tylko no właśnie, odbierane jest to najcześciej jako wymyślanie problemów w sytuacji idealnej. Pocieszam się, że ten etap minie a w sumie już mija i widzę, że z takim 5-latkiem to już inna para kaloszy :)) Cieszę się, że wpadasz do mnie! Pozdrawiam i życzę sił!