Nasze ferie w Czechach, czyli kronika wypadków rodzinnych!


Po naszych mega udanych, rodzinnych wakacjach na Mazurach, niemal od razu padł pomysł wyjazdu zimowego. Wypoczynek dużą ekipą sprawdził się fantastycznie i bez cienia wątpliwości postanowiliśmy  to powtórzyć. Bardzo chcieliśmy zaznajomić Antka z jazdą na nartach i po prostu … odpocząć z dala od domu. Teść natychmiast przeszedł do czynu – znalazł miejsce, zarezerwował lokum, rozeznał się w warunkach narciarskich i innych atrakcjach. Nadeszły ferie i pojechalim!

Wiecie, ja jestem raczej ciepłą kluchą – zimę mogłabym przeczekać pod kocem z herbatką. Męczy mnie ubieranie kurtek, czapek i tego całego kramu. Długie spacery w zimnie nie sprawiają mi żadnej przyjemności i pomimo kilku warstw czuję ziąb, który usztywnia mi całą szczękę. Pakowanie 4-osobowej rodziny też nie jest moją ulubioną czynnością, zwłaszcza w zimie i zwłaszcza, gdy nie znam jeszcze miejsca i muszę przewidzieć każdą ewentualność. Zapas pieluch, apteczka, ulubiona pasta do zębów dla dzieciaków, książeczki do czytania – znacie to na pewno aż za dobrze …

Żeby było śmieszniej, ja nawet na nartach nie jeżdzę! Myślę, że w przyszłym roku to się zmieni i zaraz Wam napiszę, dlaczego. Do tej pory unikałam ich jednak jak ognia a przyczyniły się do tego lekcje kilkanaście lat temu, które skutecznie obrzydziły mi narty.

No dobra, mniejsza o mnie. Wyjazd miał być dla nas wszystkich – aby spędzić ze sobą czas, zmienić na chwilę otoczenie i pokazać dzieciakom prawdziwy śnieg. Jak się szybko okazało, Czechy były doskonałym wyborem!

Tydzień ferii spędziliśmy w Jańskich Łaźniach, 4 godziny jazdy samochodem od naszego domu. To malutka, urokliwa miejscowość niedaleko od granicy, po drugiej stronie Śnieżki. Ma 2 sklepy spożywcze, kilka dobrych restauracji, parę hoteli i fenomenalną infrastrukturę dla narciarzy. Nie mam kompletnie rozeznania i ciężko mi porównywać to miejsce to innych, ale jeśli dla kogoś polskie warunki do białego szaleństwa nie są ani zadowalające, ani wystarczające (bo tłok, bo słabe stoki), powinien przyjechać do Czech. Cenowo nie są to jeszcze Włochy a tereny do jazdy są naprawdę rozległe.

Szkoła narciarska, położona przy łagodniejszych stokach, zapewnia nauczycieli dla dzieci i dorosłych (Antek trafił na młodego pana z Polski, ze świetnym podejściem do małych narciarzy!). Są wesołe ośle łączki dla najmłodszych, górki do zjeżdżania na sankach, stoki dostosowane do umiejętności, trasy biegowe i długie nartostrady.

Przez większość pobytu mieliśmy minusowe temperatury i kupę śniegu. I wiecie co? Ja w tych warunkach czułam się doskonale! Zima w górach a zima w mieście to jednak dwa różne pojęcia. Tam powietrze było rześkie i przyjemne – aż chciało się spędzać czas na zewnątrz. Jakoś pogodziłam się z regularnym chodzeniem pod górkę, szybko znalazłam dobrą miejscówkę na ciepłą herbatkę i pyszności.

Z jedzeniem na początku bywało różnie, ale to zazwyczaj tak jest, że trzeba sprawdzić, poszukać i w końcu uda się znaleźć perełkę. Powiem Wam, że rozczarował mnie trochę ser smażony, bo smakował jedynie olejem i bułką tartą. Camembert wypadł zdecydowanie lepiej. Jak przystało na typowo turystyczne miejsce, największa oferta dotyczyła frytek i pizzy, ale odkryliśmy też pyszną zupę gulaszową, pieczone mięsa i knedliki na słodko. Cafe Biograf znaleźliśmy zdecydowanie za późno!

Nina, poza jazdą na sankach, jeszcze nie skorzystała w pełni z oferty miejsca, za to Antek … Codziennie z pełnym zaangażowaniem uczył się jazdy na nartach a jak nie jeździł to rzucał się na śnieg. Dosłownie, jak dziecko trzymane w piwnicy! Kopał, skakał, wywracał się – mieliśmy co suszyć po powrocie ze spacerów 🙂

Nasz nocleg znajdował się na parterze domu jednorodzinnego – skromne, ale zadbane pokoje z łazienkami, kuchnią, pomieszczeniem na odzież wierzchnią i buty oraz zamykane szafki na narty na zewnątrz. Ciepło i nawet przestronnie – dzieciaki miały gdzie biegać. Najważniejsze, że z naszej bazy mieliśmy blisko i na „nasz” stok pieszo, na kolejkę do wyższych partii, na bezpłatny autobus i do miasteczka.

A wypadki?

Każdy zaliczył mniej lub bardziej bolesny upadek, ale na szczęście nikt z ekipy nie wrócił do domu z gipsem. Ja miałam szczęście do głębokich zasp – lądowałam w nich po uda! Nawet nie wiecie, jak ciężko się z tego uwolnić, z płaczącą 2-latką na rękach, która bardzo chciała lepić bałwana … Natomiast nasi gospodarze pewnie przez cały tydzień spali nerwowo, bo kilkakrotnie włączaliśmy alarmy a moja suszarka wysadziła korki. Co prawda dzień wcześniej w połowie stopiła mi ją teściowa, ale wyglądała w porządku!

W każdym razie pośmialiśmy się zdrowo w ciągu tego tygodnia, co jeszcze bardziej pozwoliło nam wypocząć od codziennej gonitwy. Z całego serca polecam Wam Jańskie Łaźnie, zwłaszcza jeśli i tak rozważacie pobyt gdzieś w Karkonoszach. Mam wielką nadzieję, że uda nam się dotrzeć tam jeszcze nie raz. Za rok mam mocne postanowienie, żeby dać nartom jeszcze jedną szansę 😉

Previous Ważny element leczenia, o którym zazwyczaj nie wspominają lekarze.
Next Gdybym dziś kompletowała wyprawkę, ta rzecz byłaby najważniejsza!

Suggested Posts

Nie wychowuj mojego dziecka.

Na śniadanie.

Matka Natura o zachciankach w ciąży, czyli co podpowiada nam ciało.

Na śniadanie.

Pomysł na obiad: Makaron z tuńczykiem i warzywami.

Hello Monday!

No Comment

Leave a reply

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *