Raz na tzw. „ruski rok” jedziemy na wesele. Tym razem to była wyjątkowa uroczystość, bo ślub jednej z niewielu, najbliższych mi osób z czasów studiów. Z Panną Młodą mieszkałyśmy razem całe 5 lat. Razem się śmiałyśmy i płakałyśmy. Przegadałyśmy niejeden wieczór. Wspaniała, ciepła i pomocna. Tym bardziej przeżywałam wesele – miało być cudowne i wyjątkowe pod każdym względem. Choć nie mamy wielkiego doświadczenia w tego typu imprezach, starałam się dopilnować każdego szczegółu. I rzeczywiście! To był niesamowity czas, w pięknej oprawie i urokliwym miejscu. Zanim jednak dotarliśmy na miejsce, czekała nas mała niespodzianka …
Uroczystość zaczynała się w centrum Gniezna o godzinie 17:00, mieliśmy więc masę czasu na ogarnięcie siebie, bagaży i odstawienie dzieci do Dziadków. Planowaliśmy zawitać do hotelu z lekkim okładem, żeby na spokojnie się przebrać i ruszyć na miejsce. Wszystko szło planowo, zgodnie z czasem zaczęliśmy pakować wszystko do samochodu – upominek, torba z ubraniami dla dzieci, aparat, nasza torba i oczywiście sukienka + garnitur.
– Ty wsiadaj do auta, ja wszystko zapakuję. – zaproponował mój mąż.
– Nie nie, ja wezmę te wszystkie drobne rzeczy a Ty weź naszą torbę i ubrania.
Sprawdzałam na telefonie listę spraw do załatwienia a on pakował bagażnik. Sprawdził dom, przekluczył drzwi i ruszyliśmy. Przed trasą wstąpiliśmy do Maca po kawę i przekąskę. I kiedy staliśmy na parkingu, przypomniało mi się, że nie wzięłam szala na chłodny wieczór. Kompletnie nie uśmiechał się nam powrót do domu przez całe miasto. Teściowa (a była najbliżej) też nie miała nic, co by pasowało do mojej sukienki. Pięknej, zwiewnej … zielono-beżowej, w pastelowe kwiaty.
– Zapowiada się ciepły dzień, na pewno nie będzie Ci chłodno. Najwyżej okryjesz się moją marynarką.
– Ok, sukienka ma długi rękaw. Nie powinno być źle. To jedźmy już.
Trasa do Gniezna przebiegła szybko i sprawnie. Bez dzieci zawsze jest cicho, bez nagłych postojów – idealne warunki do rozmowy i posłuchania czegoś innego niż słuchowiska. Małe święto samo w sobie 😉 Zajechaliśmy na starówkę w świetnych humorach. Jakaż ja byłam zadowolona, że poza sukienką, nie zdecydowałam się jednak na zakup butów i torebki – to, co miałam w szafie pasowało idealnie. Mieliśmy masę czasu na przygotowania i nawet planowaliśmy kawę, w którejś z okolicznych kafejek.
Zara? Chciałabym …
Drogę do hotelu musieliśmy pokonać pieszo, z całym ekwipunkiem. Uwiesiłam na sobie kilka toreb i czekałam, aż Maciej wyjmie torbę i ubrania. Otworzył bagażnik, postawił torbę pod moimi nogami i z pełną powagą wypowiedział zdanie, które do teraz dźwięczy mi w głowie:
– Nie wziąłem z domu ubrań.
Zatkało mnie. Stałam jak wryta przed pustym bagażnikiem i nie wierzyłam w to, co słyszę. Przez moment wydawało mi się to fantastyką albo mało śmiesznym żartem. Dosłownie zdębiałam na kilkadziesiąt sekund a potem powoli dopuszczałam do siebie znaczenie tego zdania.
– Pojadę do domu i je przywiozę. W dwie strony to bedą 3 godziny. Będę tu na 18:00.
– Przecież ślub jest o 17:00, nie mogę tam iść w tym. – wskazałam na jeansy i poplamiony kawą t-shirt.
– Poprosimy rodziców, żeby nam przywieźli. – padł kolejny pomysł.
– Nie mają kluczy do domu … – ostudziłam jego nadzieję.
– No to musimy czegoś tutaj poszukać. Spokojnie, zaraz znajdziemy jakieś sklep!
Zatrzymaliśmy przechodzącą panią, która pocieszyła nas informacją, że w mieście jest galeria handlowa. Przynajmniej wiedziałam już, że „coś” na pewno znajdziemy. Dotarło do mnie jednocześnie, że moja wypatrzona sukienka, w której tak fantastycznie się czułam i do której dobrałam dodatki, wisi w domu.
– Super, a jest tam Zara? – zapytałam w nadziei, że może uda mi się nawet kupić taką samą.
– Zara? Chciałabym … Ale to tylko w Poznaniu.
Wiecie Panie, co zrobił mój mąż?
Ruszyliśmy na zakupy. Maciej kilka razy przepraszał i pytał mnie, czy się dobrze czuję. Wyjaśnił mi później, że moja reakcja kompletnie go zaskoczyła i zaniepokoiła. Wiecie, zwykłe byłoby po włosku, co w sercu to na języku. Byłyby pytania „Jak mogłeś zapomnieć?!” albo wyrzuty „Przez Ciebie musimy teraz kupić nowe ciuchy!”. A tu nic. Cisza. Totalnie odebrało mi mowę i myślę, że byłam w niezłym szoku.
– Spokojnie. Jak tu nic nie znajdziesz, to pojedziemy do Poznania.
Sklepy w galerii miały niestety opłakaną ofertę. Reserved i H&M z kilkoma wieszakami i paroma sukienkami na krzyż to żart. Na szczęście szybko udało mi się znaleźć coś, co pasowało idealnie i nadawało się na wesele. Sukienka była co prawda czarna, ale miała duże, kolorowe kwiaty, tiulowe rękawy, dekolt w serek i sięgała mi nieco ponad kolano. „Dodatki nawet pasują kolorystycznie, nogi spryskam za chwilę rajstopami w spray’u i będzie ok”. Przy tak kiepskim wyborze, nie zastanawiałam się dwa razy. Starałam się już nie myśleć o mojej pięknej sukience, wiszącej w domu, 130 km ode mnie (sprawdziłam sklepy w Poznaniu – nie mieli jej).
Przerażenie mijało i zaczęłam nawet dostrzegać pewien komizm całej sytuacji. Podczas płacenia, podzieliłam się historią z paniami przy kasie. Miały miny wprost wyjęte z popularnego obrazu Muncha. Co jeszcze bardziej przekonało Macieja, że … no naprawdę dał ciała.
Na szczęście nie mieliśmy żadnego problemu z kupnem garnituru. Owszem, nogawki były ciut za długie i za szerokie, ale kto by się przejmował takimi detalami? W sklepie wybór był ogromny – koszule, krawaty, poszetki, paski ze skromnymi i okazałymi sprzączkami. Musieliśmy jedynie wyskoczyć z 1500 zł. Jeśli mój mąż odetchnął z ulgą widząc, że nowa sukienka mnie uspokoiła, to cena jego outfit’u przygniotła go z powrotem do ziemi. Pani dobrodusznie zaproponowała nam za symboliczną złotówkę za dwie pary pasujących skarpetek.
– O jak dobrze! Właśnie sobie przypomniałam, że zapomniałam spakować ci skarpetek do garnituru … – szepnęłam mężowi uradowana.
A teraz idziemy na jednego!
Wpadliśmy do hotelu, mając jakieś 30 minut na przebranie się i dotarcie na miejsce. Aplikację rajstop zostawiłam sobie na sam koniec a ponieważ nigdy wcześniej nie używałam tego wynalazku, zaczęłam od instrukcji. Kiedy dotarłam do fragmentu, że produkt nadaje piękny kolor całemu ciału i twarzy, trochę się zdziwiłam. I faktycznie, to nie były rajstopy a samoopalacz w piance a ja pakując się pomyliłam opakowania! Swoją drogą nie polecam, bo to gówno wbrew zapewnieniom producenta, zostawia smugi. I tym sposobem na weselu świeciłam moimi bladymi raciczkami.
Ale wiecie co? Pomimo tych wszystkich zdarzeń, pomimo, że moja cudna sukienka została w domu, to było drugie najlepsze wesele, na jakim się bawiłam. Zaraz po moim 😉 Fakt, wydana kasa nieco boli, ale tak szczerze, to dodatkowe ubrania jeszcze wykorzystamy. Poza tym, w całym wydarzeniu ciuchy miały najmniejsze znaczenie. Nie było mi już szkoda mojego cuda z Zary, nie przejmowałam się, że do złotych butów mam srebrny łańcuszek. Najważniejsi byli ludzie i atmosfera całej uroczystości. Śmiech, rozmowy, taniec i pyszne jedzenie. Momenty wzruszenia i te wszystkie komiczne teksty, przy których musiałam krzyżować nogi. Jednym słowem: było cudownie!
A cała ta historia z ubraniami nauczyła nas tyle, żeby sprawdzać siebie nawzajem. Najlepiej dwa razy 🙂 A wierząc pani w sklepie, takie wydarzenia dobrze wróżą Młodej Parze. I tak chcę o tym myśleć!
(zdjęcie: flickr.com; autor: Vincent Miao)
O, nie jesteście sami. Parę lat temu ciocia z Krakowa (??)zapomniała garnituru męża na wesele we Wrocławiu. W ramach solidarności sama zamiast w sukience wystąpiła w jeansach i tunice.
Tylko mnie jedno zastanawia: po co od razu kupować garnitur? Może same spodnie i koszula byłyby ok?
Wypadki chodzą po ludziach :)) Co do garnituru, to faktycznie Maciej chciał w H&M coś skompletować, ale ja nalegałam. Raz, że w pracy mu się przyda a dwa, że w sklepie obsługa była szybka, pani sprawnie dobrała wszystko. No i spodnie w sieciówkach zwykle są za krótkie na jego wzrost (1,95).