Wszystkie złe rzeczy, które robimy naszym dzieciom.


Czasami żałuję, że żyję w erze Internetu. Przy jego wszystkich zaletach – dostępie do informacji i łatwości w kontaktach z ludźmi po drugiej stronie globu, coraz bardziej odczuwam jego minusy. Doszłam nawet ostatnio do wniosku, że od codzienności rodzicielstwa, bardziej stresujące są dla mnie treści, które bombardują mnie na Facebooku i portalach. I coraz częściej myślę o tym, aby 80% z tej całej papki rzucić po prostu w cholerę.

Jeśli nawet nie docieram do każdego zakątka Internetu, omijam serwisy i fora, to i tak mrożących krew w żyłach newsów jest od groma! Tu „niepozorna substancja stosowana w każdym domu, przez którą Twoje dziecko umrze”, tam grasujący wirus i choroby z ciężkim przebiegiem. A jeszcze gdzie indziej listy błędów, które popełnia każdy rodzic. Czasami mam wrażenie, że od tytułów wpisów na blogach mózg mi eksploduje!

Ostatnio trafiłam na tekst o odrobaczaniu dzieci, którego autorka przekonuje, że regularne kuracje są niezbędne i powinny być przeprowadzane regularnie (tzn. ona je przeprowadza, jak tylko zauważy niepokojące objawy). Kliknęłam pod wpływem impulsu i już po pierwszym akapicie strach mnie obleciał a wyrzuty sumienia zaczęły szeptać do ucha. Jak to możliwe, że nigdy nie przyjrzałam się tej kwestii? Jak mogłam narażać moje dzieci na te wszystkie świństwa, które je otaczają?! Przecież Antek non stop chorował w pierwszym roku żłobka. Nina też miała ciężką zimę rok temu … Minęła chwila póki się ogarnęłam i pomyślałam o tym na chłodno.

Po pierwsze najbardziej obeznana mama, śmiertelnie przekonana do stosowanych metod leczenia, nie jest fachowcem (chyba, że akurat jest – znam ich kilka, ale żadna nie polecała dotąd odrobaczania). A już tym bardziej nie jest pediatrą, który regularnie widzi moje dzieci i od ich urodzin zbiera dokumentację na temat ich zdrowia (ale co tam wiedzą lekarze, prawda?). I po drugie: czy my przypadkiem nie zagalopowaliśmy się w walce z (potencjalnymi) zagrożeniami?

O odrobaczaniu wiem tyle co nic a pomimo mojego sceptycyzmu, wcale nie uważam, że nie bywa potrzebne. Myślę sobie jednak, że uzasadnianie jego słuszności tym, że dzieci mają stały kontakt z brudem i zarazkami (jak choćby koty czy psy), to jednak lekka przesada. Podobnie, jak regularne odrobaczanie, czysto zapobiegawczo.

Kiedy tak czytam te i inne porady, nakazy, zakazy, poznaję kolejne potencjalne zagrożenia, zwiększam swoją świadomość o schorzeniach, tym bardziej chcę zatkać uszy i chronić tę naszą „normalność”. Nie chcę dać się zwariować, żyć z obawami i kalkulować każdą decyzję. Wiem, że nie jestem w tym odosobniona – znane są Wam na pewno wspomnienia choćby naszego pokolenia. O dzieciństwie, w którym było więcej swobody i więcej wolności. Przynajmniej tak to wygląda z obecnej perspektywy.

Było picie z jednej butelki, jedzenie brudnymi rękami kanapek, rzucanych przez mamy z okna bloku i kosztowanie chlebka baby jagi prosto z obsikanego pewnie trawnika. Były słodycze bez żadnej wartości i kogel-mogel. Wtedy nie było mokrych chusteczek czy żeli dezynfekujących. Nie było portali, które krzyczą, co może stać się z dzieckiem na placu zabaw. I to świetnie, że dziś mamy te wszystkie wynalazki. Dobrze, że nasza wiedza jest szeroka a wyobraźnia bogatsza. Niemniej, z tym wszystkim przyszedł też strach i zachowawczość, czasami wręcz panika. Jakieś dziwne mody i masa, maaaasa pseudonaukowych tekstów.

Zatem my, w imię tejże „normalności” i trzymając się z dala od paranoi, robimy złe rzeczy. Całujemy nasze dzieci w usta, dajemy słodycze, malujemy pazurki i czasami karmimy fast-foodem. To jasne, że też mamy swoje granice i nie pozwalamy sobie na zbytnią swawolę. Gdy jednak dzieci proszą, robimy karuzelę, łaskoczemy i huśtamy*. Pozwalamy wchodzić na drzewo i skakać z murków.

Chcę wierzyć, że wbrew temu, co mówi mi Internet i media tradycyjne, życie nie składa się wyłącznie z chorób i zapobieganiu nieszczęściom. Nie chcę, aby dzieciństwo moich dzieci a moje własne wspomnienia, skażone były wiecznym strachem i oczekiwaniem na wypadki. I wierzcie mi, nie jest lekko. Jak na panikarę przystało, w jednym kaszlnięciu widzę chorobę a skupisko dzieciaków to takie duże, chodzące zarazki. No ale staram się, w imię „normalności” nas wszystkich 🙂

Idealne rodzicielstwo leży gdzieś pomiędzy „Nie rób tego!” a „Aaaa, olać…”**

* Jeśli jeszcze nie wiecie, co rzekomo może powodować np. łaskotanie, to jesteście szczęśliwcami. A ja nie powiem – po co się denerwować? 😉

** Autor cytatu nieznany.

Previous Alfabet Rodzicielstwa, czyli A jak ...
Next Nasze wakacyjne nowości książkowe, które pokochały dzieciaki.

Suggested Posts

To bee or not to bee? Czyli 15 faktów o słodkim biznesie i ciekawa inicjatywa!

Kilka kroków do stylu skandynawskiego w Twoim domu.

Matka Natura czyta dzieciom.

Jem i chudnę, czyli jak wygląda moja dieta? Wyniki po 3 miesiącach.

SmartMamą być, czyli aplikacje dla mamy i dziecka.

Na śniadanie.

No Comment

Leave a reply

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *