Urodziłam się we wczesnych latach 80-tych i należę do jednego z ostatnich pokoleń, które dorastały bez smartfonów, Internetu, najczęściej również bez komputerów. W czasach szkolnych korzystaliśmy ze słowników, encyklopedii i podręczników. Na podwórku królowały piłki i skakanki a nie Snapchat czy Jewel Quest. Nieźle radziliśmy sobie bez SMS’ów i maili. Absolutnie nie chcę przez to powiedzieć, że my mieliśmy lepiej a następne pokolenia gorzej. Nie twierdzę, że postęp psuł i psuje dzieciństwo i coś mu odbiera. Jeśli już to zmienia, czasami również na lepsze. Faktem jednak jest, że często czuję się jak z innej planety. Zwłaszcza w Internecie.
Błędem byłoby zakładać, że moje pokolenie przewyższa (w wiedzy czy kulturze) te późniejsze, właśnie ze względu na doświadczenia i warunki, w jakich przyszło mu dorastać. Każdy rocznik ma swoich bohaterów i czarne owce. Mądrość i kultura wcale nie idą w parze z wiekiem. Można wręcz uznać, że to właśnie ostatnie pokolenia korzystają z niemal nieograniczonego dostępu do informacji. Wyposażeni w szybkie narzędzia, wiedzą i potrafią więcej niż ich rówieśnicy te 20 lat temu. Kiedyś trzeba było zapisać całą kartkę zeszytu słowem „półka”, żeby to „u” z kreską wbiło się w pamięć. Dzisiaj mamy słowniki, które uzupełniają i poprawiają za nas słowa.
A może właśnie ta zawrotna prędkość i łatwość komunikacji, te wszystkie otaczające nas smart-funkcje, trochę ludzi rozleniwiły i zwolniły z wszelkiej odpowiedzialności, zwłaszcza w Sieci?
Czy to na pewno tylko Internet?
Pominę oczywistą sprawę hejtu. Niezależnie od czasów, ten zawsze był i będzie. Internet nie tylko ułatwia sprawę frustratom, ale dla wielu stanowi jakieś abstrakcyjne miejsce, gdzie można bezkarnie ubliżać i wbijać szpilę. Chamstwo nazywane jest konstruktywną krytyką a czepialstwo wolnością słowa. Jak pisałam wcześniej, kultura, szacunek i tolerancja nie zależą od wieku czy warunków w czasach dorastania.
Standardem w Internecie stało się coś jeszcze, co mnie osobiście doprowadza do szału. Jest to szerzące się lenistwo i niedbałość prowadzonych dyskusji. Obecnie ludzie kompletnie nie przywiązują wagi do tego, co i jak piszą. Nie wszyscy rzecz jasna, ale obserwuje ten trend od jakiegoś czasu i jest on nagminny. Słowa takie jak: „na prawde”, „wogule”, „dziecią” już nikogo nie dziwią. Czy tylko mi się wydaje, że kiedyś napisanie czegoś z „bykiem” to był powód do wstydu? Czy ostali się jedynie nieliczni, którzy dbają o poprawność języka również w Internecie?
A może to ja jestem jakaś dziwna, że każdą wątpliwość sprawdzam, czytam post przed publikacją? Oczywiście, nie jestem nieomylna. Zdarza mi się pominąć błąd, zdarza mi się nie zauważyć niewłaściwej autokorekty. Czasami czytam tekst i nie widzę oczywistego „byka”, no ale jak już coś wyłapię, poprawiam natychmiast. Muszę, inaczej nie zaznam spokoju :)) Zbyt dobrze pamiętam sytuację, po której przez kilka dobrych dni chciałam się zapaść pod ziemię ze wstydu.
Było to z 10 lat temu. Otrzymałam zapytanie i prośbę o wycenę tłumaczenia tekstu. Przygotowałam odpowiedź z dokładnym opisem usługi. Będąc absolutnie pewna co do poprawności tekstu, wysłałam go zadowolona z siebie. Aż nie przejrzałam wysłanego maila i nie zauważyłam słowa: „trzcionka”. Trzcionka! Do dzisiaj nie wiem, jak mogłam tak napisać?! Mogłam sobie jedynie wyobrażać, jak głośno i długo śmiali się ze mnie po drugiej stronie.
Może właśnie dlatego przywiązuję tak dużą uwagę do jakości każdej swojej wypowiedzi. Nieważne, czy w wiadomości służbowej, czy na forum o kotach. I może dlatego tak mnie wnerwia, że większość ludzi za nic ma poprawność i kulturę słowa pisanego.
Żeby tego było mało …
Kuriozalne błędy czy posty bez składu i ładu to jedno. Z chwilą powstania na Facebooku grup tematycznych/regionalnych narodziła się kolejna świecka tradycja. „Nie chce mi się szukać, to zapytam na grupie!” – tak mogłoby się nazywać to nowe zjawisko. Jasne, grupy właśnie po to są, by wymieniać się doświadczeniami, pomagać sobie nawzajem. Niespecjalnie dziwi i wkurza mnie, gdy ktoś na grupie kulinarnej prosi o pomysły na dania obiadowe.
Z drugiej strony, każda grupa umożliwia wyszukanie interesującego nas tematu i nie trzeba pisać po raz setny o tym samym. Część twierdzi, że z telefonu nie ma takiej możliwości a części się po prostu nie chce. Grupy cieszą się tak dużym zaufaniem, że wielu woli zasięgnąć informacji od innych użytkowników, niż np. zgłębić temat na podstawie źródeł w Internecie. I tak oto mamy setki, tysiące zapytań o najlepszy sposób na katar albo o to, co zrobić z mielonego (byle nie kotlety i sos do spaghetti!).
Hitem samym w sobie są grupy zrzeszające mieszkańców danych miast/regionów. Tam notorycznie ktoś pyta o numer telefonu do doktora X albo godziny otwarcia restauracji Y. Informacje, które z łatwością można znaleźć poprzez wyszukiwarkę. Dla zainteresowanego to w zasadzie taki sam wysiłek, ale po tej drugiej stronie ktoś musi zajrzeć do telefonu albo nawet zapytać pana Google. I o dziwo ludzie odpowiadają. Ilu jest jeszcze takich, jak ja, którzy zadają sobie ten niewielki przecież trud i samodzielnie wyszukują informacji?
Nie wiem, z czego tak naprawdę biorą się takie postawy. Czy to lenistwo i szukanie najszybszych odpowiedzi? Czy to wiara w mądrość tłumu? Czy to magia Facebooka i traktowanie go jak okna na świat? A może to przekonanie, że w Internecie nie liczy się, co wypada a czego nie wolno? Liczę się JA a nie wirtualna reszta. Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że im łatwiej przychodzą ludziom pewne rzeczy, tym trudniej wykrzesać im z siebie chęć, by po nie sięgnąć. Internet ze swoimi możliwościami jest jedną z nich.
(zdjęcie: flickr.com; autor: Reuben Stanton)
No Comment