To, co sabotuje moje odchudzanie i wyniki po 2 miesiącach :)


Nie ma jedynej słusznej metody na zrzucenie kilogramów. Jedni współpracują z dietetykiem i trenerem, trzymają się ściśle ich zaleceń. Inni walczą na swój sposób – szukają najlepszej diety, co wcale nie jest takie proste. Często rzucają się na to, co akurat modne czy skuteczne u koleżanki. Świat lepszego odżywiania i zdrowego trybu życia jest szalenie różnorodny a przez to dość pogmatwany. Bez względu jednak na to, jaką drogę obieramy, mamy coś wspólnego: ten sam cel i całą masę sabotażystów.

Powiem Wam, co mi zwykle szepcze do ucha i namawia, żeby to wszystko rzucić w cholerę i iść na lody. Niestety te kuszenia są na każdym kroku, zwłaszcza latem! Jak udały mi się te ostatnie 2 miesiące? Co mówi mój mąż, jak tylko zaczynam narzekać, że waga nie leci w dół ekspresowo? I ile kilogramów już za mną? Po prostu czytajcie dalej 🙂

Jenyyyy, jak ja bym teraz zjadła ….!

A miewam apetyty, jak każdy. Jak się tak teraz (o godz. 22:45) zastanawiam, to wciągnęłabym coś pomiędzy pizzą, makaronem a zapiekanką. Na pewno coś na słono, z chrupiącym ciastem i ciągnącym się serem. O tej porze jestem już solidnie głodna, więc jedna niewinna wizualizacja powoduje, że ślina cieknie mi po brodzie.

Z drugiej strony jest magia przyzwyczajenia. Tak jak kiedyś pewnie chrupałabym teraz orzeszki, zagryzała czekoladą i dopychała wszystko kawałkiem kabanosa, tak teraz przywykłam do uczucia wieczornego ssania w żołądku. Nieświadome zajadanie zamieniłam na świadome poszczenie. Nie jest to może szczególnie przyjemne, ale to też zachęca do szukania sobie zajęcia i nie sięganie po jedzenie, jak tylko przyjdzie ochota.

Mało tego! W szafce cały czas leżą ulubione wafelki kokosowe a ja nie czuję kompletnie nic. Ani odrobiny ochoty. Nawet jeśli czasami zatrzymam na nich wzrok, to silniejsza jest chęć wytrwania. Jestem na takim etapie, że satysfakcji i dumy z samej siebie nie zamieniłabym na chwilę przyjemności. Kusić kusi, ale bez powodzenia 😉

Silna wola potrzebna jest najbardziej na początku, kiedy nomen omen o nią najtrudniej. Dlatego tak często diety zaczynają się w poniedziałek rano a kończą w poniedziałek wieczorem. Wtedy sięgnięcie po czekoladkę to jak uwolnienie od wielkiego cierpienia. Wgryzacie się i czujecie ogromną ulgę. Po pewnym czasie ta czekoladka okazuje się tylko wypełniaczem, od którego wcale nie zależy wasze życie.

Zróbmy sobie cheat meal day, co?

O nie nie NIE. Przerabiałam to podczas mojej najdłuższej próby schudnięcia, jakieś 2 lata temu. Pomysł, aby raz w miesiącu robić sobie wolne od diety, wydawał się idealny. Jeden dzień, żeby zjeść to, co zakazane, co kusi i śni się po nocach. Jeden dzień, aby nasycić apetyt i naładować silną wolę na kolejny miesiąc. Brzmi super? W teorii może faktycznie, w końcu sama wpadłam na taki pomysł. W praktyce u mnie to się zupełnie nie sprawdziło.

Szybko zauważyłam, że przez takie folgowanie, jedną nogą cały czas tkwiłam w starych przyzwyczajeniach. Oczywiście, wszystko jest dla ludzi i jak to mawiają: „raz nie zawsze”. Nie mam nic przeciwko sporadycznej dyspensie, z okazji urodzin, spotkania z przyjaciółmi czy kolacji rocznicowej. U mnie problem był taki, że zamiast widzieć pozytywne strony zdrowego odżywiania, niecierpliwie czekałam na ten jeden dzień wolności. Jakby ten jeden dzień był uwolnieniem się od potwornej kary. Przez to źle postrzegałam dietę jako taką.

Te wszystkie odstępstwa od obranej drogi mają jeszcze jeden minus. Po nich cholernie ciężko wrócić na stare tory. Odczułam to ostatnio, kiedy w Poznaniu, podczas Blog Conference Poznań zaliczyłam lody, kolację a w drodze powrotnej podwójnego McRoyala 😀 Wieczorem nie byłam w stanie oprzeć się czekoladzie! Na szczęście następnego dnia było już po staremu. Tym razem sukces, ale wcześniej dyspensa zwykle przedłużała się o kilka dni, tydzień i tak w kółko.

A może tak fit-słodycze?

Moda na zdrowe słodycze jest naprawdę super. Jeśli mogę zrobić brownie z fasoli (przepis tutaj), które jest przepyszne i zaspokaja moją ochotę na ciasto czekoladowe, to dlaczego nie? Zdrowsze alternatywy są dobre dla całej rodziny a dla mnie cheat meal day jest wtedy trochę mniej „cheat” 😉 Z drugiej strony pilnuję się, aby nie zachłysnąć się przepisami na zdrowe batoniki, musy, lody i inne, bo to nadal zapełnianie luki po słodyczach a ja przecież uczę się życia bez codziennych rytuałów typu: czekoladka do kawki po obiedzie. Jeśli będę się regularnie rzucać na czekoladowy krem z daktylami, to nie uwolnię się od przywiązania do słodkiego smaku a właśnie na tym mi zależy w dalszej perspektywie.

Alleluja i do przodu!

Niewiele ponad 2 miesiące za mną i powiem Wam, że teraz to jest najlepszy czas. Jestem rozkręcona, widzę efekty a to mega motywujące! Łącznie zrzuciłam już 10 kg :))) Pozbyłam się już pierwszej partii ubrań, kolejna robi się coraz luźniejsza. Tempo chudnięcia jest w sam raz, choć moje ciało zmienia się powoli bo niestety nadal mam problem z regularnym ćwiczeniem i ruchem jako takim. Jak nie brak czasu, to samochód, bo szybciej. Muszę to zmienić jak najszybciej.

Zwłaszcza, że czasami patrzę na siebie w lustrze i widzę ogrom pracy, jaki jeszcze przede mną. No ale tak to jest, gdy startuje się z dużej wagi. W takich gorszych momentach mój mąż zawsze powtarza: „Ciesz się wynikiem! Popatrz, gdzie jesteśmy dziś a gdzie byliśmy 2 miesiące temu.” I to jest święta prawda. Jest postęp i to jest najważniejsze. Tak samo jak nasze o niebo lepsze samopoczucie.

Zatem jeśli myślicie o zrzuceniu kilku kilogramów, ale za cholerę nie możecie zacząć, to powiem jedno: zacznijcie od jutra, po prostu! Bez planowania i odkładania na kolejny poniedziałek. Najpierw pożegnajcie największe grzeszki, dajcie sobie czas na dopasowanie harmonogramu posiłków i znalezienie odpowiadających Wam przepisów. Początki pewnie łatwe nie będą, ale zobaczcie, gdzie możecie być za dwa miesiące 🙂

Previous Proszę Pana, kapie mi do kawy, czyli niedziela w Zielonej.
Next Pomysł na obiad: placuszki z cukinią i sosem jogurtowym.

Suggested Posts

DIY: Kalendarz Adwentowy.

Nasze wielkie mazurskie wakacje pod żaglami.

Pomysł na obiad: naleśniki zapiekane pod beszamelem. Pycha!

Ciąża – III trymestr.

Kilka kroków do stylu skandynawskiego w Twoim domu.

Zgubiliśmy kiedyś Antka. Szkoda, że nie mieliśmy Kiddo!

4 komentarze

  1. 7 czerwca 2017
    Odpowiedz

    Wow! 10 kg w 2 miesiące to naprawdę super wynik! Ja cieszyłam się, gdy udało mi się schudnąć 2 kg miesięcznie, przy diecie i prawie codziennych ćwiczeniach. Oby tak dalej! Niedługo dołączam do odczuwających ssanie wieczorem 😉 Niech no tylko urodzę i trochę się ogarnę 😉

    • 7 czerwca 2017
      Odpowiedz

      Dzięki 🙂 Właśnie nie chcę się ścigać z samą sobą, bo szybki spadek wagi to nic dobrego, ale jem ile potrzebuję i jakoś leci. Podejrzewam, że w którymś momencie może zwolnić. Trzymam kciuki za Ciebie! Dobrze wiedzieć, że ktoś tam walczy razem ze mną :)))

  2. 8 czerwca 2017
    Odpowiedz

    Ja w ciągu dwóch miesięcy zrzuciłam kilogram! 😀
    Ale lody cały czas jem, kiedy chcę 😉

    • 8 czerwca 2017
      Odpowiedz

      Ech, zazdroszczę! Zaczynam wierzyć w teorię, że jedni jedzą a drugim się odkłada ?

Leave a reply

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *